Kiedy w lipcu ubiegłego roku na zamkniętej aukcji Domu Aukcyjnego Abbey House sprzedano obraz Agaty Kleczkowskiej za 160 tys. złotych, na organizatora posypały się gromy, które rykoszetem trafiły także samą malarkę.
Oto za sumę, za którą można stworzyć całkiem przyzwoitą kolekcyjkę polskiej sztuki współczesnej sprzedano dziełko wykonane przez bardzo młodą (rocznik 1987) artystkę, która ani jeszcze nie zakończyła twórczej edukacji, ani nie zdążyła zweryfikować swoich pomysłów na rynku kolekcjonerskim czy na wystawach, na które wpuszczano by publiczność i niezależnych krytyków. Dziełko sprawne choć dość miałkie, akrylowy obraz w dopasowanym do przeciętnego salonu (100×70 cm.) rozmiarze, przedstawiający przeniesionego z fotografii ryczącego jelenia na tle rozchodzących się promieni. Pracownicy Abbey House dowodzili niezwykłości i doniosłości tego dzieła, wskazywali na warsztatową biegłość, świadome granie konwencjami i kiczem, dekoracyjność itp.
Cykl jak spod sztancy
Jednak zarówno absurdalność ceny uzyskanej za obraz Kleczkowskiej, jak i tajność aukcji, a także sam model biznesowy oraz sposób promowania produktów związanych z Abbey House artystów, budzi rozmaite domysły. Abbey House oferuje bowiem wiele obrazów Kleczkowskiej, malowanych według identycznego schematu: na pierwszym planie kiczowate, odwzorowane z fotografii zwierzątko, w tle „uwznioślający” ornament. Cała oferta jest przewidywalna i monotonna, ale to zdaje się być nie – jak by sądzili kolekcjonerzy oczekujący zaskoczenia i kreatywności – jej mankamentem, ale marketingowym zamierzeniem. „Targetem” Abbey House zdają się być klienci, którzy co prawda sztuką współczesną się nie interesują na tyle, żeby roztrząsać przesłania, nowatorstwo, estetykę czy proweniencję kupowanych dzieł, ale umiejący odczytywać giełdowe wykresy, znający się na koniunkturach, hossach i bessach, wiedzący, że zwłaszcza w czasie kryzysu część środków inwestycyjnych powinna zostać ulokowana w inwestycjach alternatywnych, ale także wiedzących, że posiadanie dzieł sztuki jakoś człowieka nobilituje, dodaje splendoru i dobrze wpływa na ogólny wizerunek.
Klienci oglądający dziesiątki bardzo podobnych prac tego samego autora, o którym słyszą same superlatywy od sprzedawcy mianującego się doradcą inwestycyjnym lub ekspertem w dziedzinie sztuki, mogą mieć wrażenie, że skoro jedna z nich została sprzedana za 160 tys. zł, to kupno prawie takiej samej za 30 tys., a nawet za 15 tys., to prawdziwa okazja.
Chiński syndrom
Oczywiście nie jest celem tego artykułu wbijanie szpilek Abbey House, każdy miłośnik sztuki umiejący posługiwać się wyszukiwarką Google będzie mógł przeczytać wiele bardziej rzeczowych analiz tej firmy, ale zwrócenie uwagi na zjawisko nasilające się na rynku sztuki światowej co najmniej dwudziestu lat. Abbey House nie wymyśla tu nic nowego, choć po raz pierwszy, tak agresywnie i zdaje się, niezbyt zgrabnie przenosi istniejące już rozwiązania na grunt polski.
W kolekcji geniusza marketingu i najbardziej chyba dziś wpływowego promotora sztuki, Charlesa Saatchi’ego, znajdziemy choćby całe cykle dzieł naprawdę znakomitych artystów chińskich. Saatchi zainteresował się chińską sztuką współczesną w latach dziewięćdziesiątych, odkrył kilku artystów, których od tamtej pory konsekwentnie promuje wśród europejskich i amerykańskich inwestorów.
Zhang Xiaogang maluje surrealistyczne portrety nawiązujące do zdjęć, jakie chińskie ubogie rodziny robiły sobie w latach rewolucji kulturalnej, kiedy w tamtejszych miasteczkach pojawiły się pierwsze zakłady fotograficzne. Postaci na tych obrazach są zawsze monochromatyczne, o twarzach pozbawionych emocji, patrzących w przestrzeń ogromnymi oczami, są połączone krwawą nitką biegnącą niby przypadkowo. Każdy z obrazów Xiaoganga ma wielką siłę ekspresji, jest niemal hipnotyzujący, a jednocześnie bardzo skutecznie przywołuje konteksty tragicznej chińskiej historii.
Yue Minjun to twórca gigantycznego cyklu obrazów przedstawiających groteskowe postaci, zawsze o identycznych twarzach wyszczerzonych w potwornym uśmiechu. Postaci te zazwyczaj uczestniczą w wydarzeniach, które odbiorcy mogą przypominać Chiny przedstawiane przez zachodnie media, a więc w defiladach, wojskowej musztrze, podczas ćwiczeń gimnastycznych i na gigantycznych budowach, przy pracy i podczas odpoczynku, w strojach baletnic, mundurach żołnierzy i nago. Czy sytuacja kojarzy się z rozstrzelaniem i torturami, czy też przywołuje wyobrażenia o chińskiej harmonii, gęby tych postaci zawsze są rozdarte uśmiechu ukazującym nieskończony rząd drobnych zębów.
Cykl Wanga Guangyi’ego, „Great criticism” składa się z obrazów wykonanych także zawsze według identycznego schematu. Tutaj postaci lub grupy jakby wycięte z chińskich plakatów propagandowych z lat rewolucji, łączą się z logotypami światowych firm i marek, symbolizując rozbicie współczesnych Chińczyków, z jednej strony wciąż zmuszonych do okazywania przywiązania do komunistycznej retoryki, z drugiej chętnie przyjmujących wzorce zachodniego konsumeryzmu.
Takich artystów i ich dzieł ma Saatchi w swojej ofercie więcej. Feng Zhengjie maluje niezliczone portrety europejskich i azjatyckich piękności o przerażających, pustych, zawsze takich samych oczach. Zhang Haiying – płótna przypominające rozmazane fotografie z nielegalnych dyskotek, na których albo bawią się odurzone alkoholem i narkotykami dziewczęta, albo właśnie policja dokonuje nalotu. Wszystkich tych twórców łączy jedno: niemal taśmowa produkcja dzieł doskonale przewidywalnych, podobnych do siebie wizualnie i koncepcyjnie, z których każde niesie identyczne przesłania. Ich twórczość przypomina nieco produkcję poczt San Marino czy Sierra Leone, które wypuszczają dla kolekcjonerów długie serie podobnych – choć każdy jest inny – znaczków. Kiedy zaś przyjrzymy się cenom, które zostały uzyskane za poszczególne obiekty takiej produkcji, widzimy także pewną prawidłowość. Każdy z artystów sprzedał jeden do trzech swoich obrazów (dlaczego akurat te a nie inne? – wyjaśnić nie sposób) za kilka milionów dolarów, po czym następne sprzedaje już po kilkaset lub kilkadziesiąt tysięcy.
Interes się kręci
Ale cóż, rynek sztuki, zwłaszcza sztuki współczesnej, zadusiłby się, gdyby jego klientami byli wyłącznie ludzie mający intelektualne i kulturalne kompetencje do odbioru, a zwłaszcza suwerennej oceny dzieł. Potrzebuje on takich klientów, których szczery podziw budzi nie tyle zaskakujący koncept czy śmiała kreska, ale właśnie cena, koniecznie wielozerowa, obiektu. Ludzie posiadający spore nadwyżki finansowe potrzebują z kolei takich obiektów, które mają gigantyczną finansową wartość, a nie zajmują zbyt wiele miejsca. Chcą też, by kryteria wartości takich obiektów były w miarę jasne i dały się zawrzeć w zdaniu: „ten Xiaogang jest z pewnością wart 300 tys. dolarów, skoro prawie identyczny poszedł niedawno za 6 mln”. Popyt więc tutaj spotyka się z podażą i interes się kręci. Co prawda miłośnicy sztuki spędzający połowę życia w galeriach i bibliotekach są zniesmaczeni a finansiści przestrzegają, że tak właśnie pompuje się bańki spekulacyjne, które muszą pęknąć z wielkim hukiem. Ale głos miłośników sztuki tłumią stare mury muzeów i regały z książkami. A spekulacyjna bańka wciąż nie pęka mimo lokalnych i wszechświatowych kryzysów. Bo czymże jest sztuka wobec mistyki finansów?
Tekst: Jarosław Górski