To, że w zeszłym roku obraz Georgii O’Keefe „Jimson Weed” sprzedał się za 44 405 000 dolarów, nie znaczy wcale, że jest lepszy od płótna „bez tytułu” Marka Rothki, które znalazło w Christie’s nabywcę za zaledwie 39 925 000 USD. Ani że jest gorszy.
W tej bajce nie ma rybaka i mówiących ludzkim głosem ryb, próbujących skorumpować go trzema życzeniami. Jest pewna Kalifornijka, która przez ponad trzydzieści lat jeździła lorami po amerykańskich drogach, i anonimowy obraz, kupiony za pięć dolców w sklepie ze starociami. Płótno miało rozmiary blatu solidnego rodzinnego stołu i pokryte było nieregularnymi zaciekami farby, tak jakby ktoś z uporem maniaka chciał zachlapać całą powierzchnię w kolorowe esy-floresy. Szoferka kupiła go, by sprawić radość pogrążonemu w melancholii znajomemu. Szczytny plan spełzł na niczym, dzieło okazało się zbyt duże jak na skromne wnętrza domu zdołowanego przyjaciela, trafiło więc na garażową wyprzedaż. Jednak dobre serce, jak to w bajce, miało zostać wynagrodzone. „Kobieto, to może być Jackson Pollock!” – zasugerował miejscowy nauczyciel plastyki. „A kto to do kurwy nędzy jest ten Pollock?” – padło w odpowiedzi z ust nieprzebierającej w słowach właścicielki, a fraza „Who the #$&% Is Jackson Pollock?” stała się tytułem filmowego dokumentu, opisującego zdumiewający przypadek Teri Horton, która za banknot z Lincolnem kupiła obraz-sensację – wielu wciąż utrzymuje, że rzeczywiście wyszedł on spod ręki klasyka nurtu action painting. Podobno nie do kogo innego, jak właśnie do Pollocka należą odciski palców znalezione na zaschniętej farbie. Podobno. Walcząca o uznanie tej atrybucji Horton chwaliła się, że odesłała z kwitkiem pewnego obywatela Arabii Saudyjskiej, który za obraz chciał dać 9 milionów dolarów. Zadeklarowała, że poniżej 50 milionów w ogóle nie podejmie rozmowy. Pollock nie Pollock, rozgłos zyskała na pewno.
Krytyk już nie kryty?
Zostawmy jednak na boku kwestię autentyczności dzieła. Przypadek dziarskiej pani Horton pokazuje, jak dalece czujemy się dziś bezradni, gdy chcemy mówić o materialnej wartości sztuki współczesnej. W powszechnym, demokratycznym przekonaniu fakt, że jedynie arbitralna i autorytarna opinia ekspertów sprawia, iż przedmiot wart na oko flaszkę budweisera zyskuje cenę porównywalną z rocznym budżetem takich państw, jak Dżibuti czy Samoa Amerykańskie, jest skandalem. Trudno więc się dziwić tym wszystkim pogardliwym „moje dziecko/mój pies/moja małpa (niepotrzebne skreślić) też by tak potrafiły”, czy popularności anegdot o galeryjnych sprzątaczkach, które po wernisażach pakują niektóre dzieła sztuki do koszy, święcie przekonane, że to śmieci naniesione przez gości. Anegdot, przyznajmy, które w dużej mierze są prawdziwe. Nie chodzi w nich tylko o niezrozumiałość awangardowej sztuki, równie bulwersujące są jej ceny.
Malkontenci mają rację o tyle, że znaleźliśmy się dziś w sytuacji, w której wartość rynkowa dzieła bardzo rozluźniła, eufemistycznie mówiąc, swój związek z jego wartością artystyczną. Nie jest to w smak również krytykom. Z nostalgią wspominają „stare dobre czasy” sprzed trzech, czterech dekad, gdy ex cathedra udawało im się dość skutecznie perswadować publiczności, a więc także nabywcom, co jest znaczącym zjawiskiem sztuki współczesnej, a co zaledwie chwilową fascynacją. System immunologiczny świata sztuki zdawał się jakoś, lepiej lub gorzej, radzić sobie ze spekulacjami i nakręcaniem koniunktur bez pokrycia. Dziś wielu skarży się, że wobec presji kapitału, ich przestrogi często zdają się głosem wołającego na pustyni. Autor jednego z licznych internetowych zestawień „najbardziej przeszacowanych dzieł sztuki” zauważa, że dziś „nie ma już znaczenia, co myśli Clement Greenberg. Liczy się to, co kupuje Steve Cohen”. Przesadza, choć niewątpliwie coś jest na rzeczy. Inwestycje artystyczne kolekcjonera-giganta, dysponującego kapitałem szacowanym na jedenaście miliardów dolarów, wpływają na wybory miłośników sztuki o nieco szczuplejszym portfelu z impetem meteorytu tunguskiego. Gdy Cohen kupuje rekina zakonserwowanego w formalinie przez Damiena Hirsta, na efekty nie trzeba długo czekać, a populacja tych morskich drapieżników może mieć uzasadnione powody do niepokoju. „Nie ma już ruchów artystycznych, są tylko ruchy rynkowe”, zauważył niegdyś zgorszony tego typu mechanizmami brytyjski artysta i krytyk Walter Robinson.
Paweł Drabarczyk
(…)
Więcej w marcowym Art&Business