Basia Chrabołowska

Uznaje tylko jeden materiał – wełnę.  Z drugiego końca świata sprowadza tę najlepszą, z merynosów, z której następnie wyczarowuje niepowtarzalne tuniki, swetry i sukienki. O swojej marce B SIDES, inspiracjach i spojrzeniu na modę, projektantka Basia Chrabołowska opowiada Natalii Dąbrowskiej.

ART&BUSINESS: Jak narodziła się Twoja autorska marka ubrań?

Basia Chrabołowska: Chciałam stworzyć coś, co odzwierciedlałoby moją skontrastowaną naturę. B SIDES to pewien sposób myślenia, bycia; rodzaj szczególnej wrażliwości. To nie ciuchy, a magia. Zadziałał też bardziej prozaiczny czynnik. Jako fanatyczna miłośniczka wełny nie mogłam znaleźć dla siebie ubrań wykonanych z ulubionego materiału. Do wyboru miałam albo kosztowne dzianiny z wielkich domów mody typu Sonia Rykiel lub Missoni, albo krajowe wyroby słabej jakości. Mój brand powstał zatem z poczucia braku.

 

A&B: Czym charakteryzuje się ten szczególny sposób bycia i wrażliwość dziewczyny, która wybiera B SIDES?

BCH: Nie lubię konformizmu, więc swoje kolekcje proponuję świadomym siebie indywidualistkom. Dziewczynom, które mają otwarty umysł, są wrażliwe na piękno oraz chłonne nowej wiedzy i wrażeń. Przychodzą do mnie takie klientki i widzę w nich siebie – codziennie szukają swojego stylu, jednego dnia ubierają się bardzo kobieco, innego czują się seksownie w męskich butach i dużym swetrze. Kupują u mnie też dojrzałe kobiety, które cenią najwyższą jakość i czują się świetnie w klasycznych fasonach.

 

A&B: Nieprzyjemnie drapiąca, pogrubiająca i staroświecka wełna w szafie współczesnej nonkonformistki?

BCH: Negatywne skojarzenia były kształtowane przez lata. Tkwią w nas obrazy z magazynów w rodzaju „Burdy”, przeznaczonych dla szyjących Pań, oraz migawki z czasów PRL, gdy królowała wełna ze sztucznymi domieszkami. Chciałabym wcielić się edukatorkę młodego pokolenia i przełamywać stereotypy. Propagowanie nowoczesnego podejścia do wełny łączy się z dbałością o tradycję – chodzi również o to, by polska kultura dziewiarska nie odeszła w zapomnienie.

 

A&B: Myśli Pani, że wełna ma szansę powrócić do łask, zostać odkryta na nowo jak w ostatnim czasie hafty i koronki?

BCH: Hafty i koronki zajmują uprzywilejowaną pozycję w historii mody, od zawsze były uważane za elitarne wytwory najwyższej próby. Nawet jeśli na jakiś czas o nich zapomnieliśmy, ich pozycja w modowej hierarchii pozostała niezachwiana. Tymczasem dzianina stanowi margines zainteresowań projektantów. Jest co prawda częścią jesienno-zimowej kolekcji niemal każdego kreatora, ale rzadko kto na niej bazuje. Żeby przekonać się o potencjale tego pozornie bezosobowego materiału, wystarczy spojrzeć na niezwykle wyraziste projekty Szwedki Sandry Bucklund. Są oczywiście regiony świata, gdzie wełny nie zakłada się wyłącznie z konieczności. Jestem na etapie szukania przędzy we Włoszech. Odkrywam takie barwy i typy włókien, że nawet nie przypuszczałam, iż istnieją. Tamtejsze dziewiarnie mają przeszło stuletnią historię i jako jedne z nielicznych w Europie posiadają maszyny przystosowane do szlachetnych gatunków wełny. Nie upadają, jak to ma miejsce w Polsce, lecz produkują dziś dla największych domów mody. Kupują u mnie Włoszki świadome naturalnego uroku wełny, które nie chcą przepłacać u rodzimych dystrybutorów.

 

A&B: Kiedy Pani doceniła wdzięk tego materiału?

BCH: Wełnę zawdzięczam babci, z którą jestem bardzo blisko. Z zamiłowania jest krawcową i od dziecka uczyła mnie ręcznego dziania. Jestem też okropnym zmarzluchem, więc wełna okazywała się dla mnie nieraz ratunkiem. To wspaniały materiał, bo jak żaden inny nadaje się do swobodnego modelowania. Jeśli coś nie wyjdzie, spruwam dotychczasową próbkę, a następnie wsadzam włóczkę do miski z wodą. Kiedy powróci do swego dawnego kształtu, mogę naprawić swój błąd lub zacząć coś nowego. Niezwykle praktyczna i oszczędna w swoim charakterze obróbka dzianiny procentowała w dobie komunizmu – m.in. stąd płynęła jej popularność w tamtym okresie.

 

A&B: Jaka była reakcja babci na poczynania wnuczki? Nosi Pani rzeczy?

BCH: Babcia jest wielka altruistką i cały czas mówi, że poczeka na swoją kolej. Według niej powinnam zająć się sobą oraz klientkami. Konsultuję z nią, choćby telefonicznie, każdy projekt – jest dla mnie największym ekspertem. To mistrzyni, do której zwracam się w sprawach beznadziejnych. Dzięki niej w mojej pierwszej kolekcji mogło znaleźć się wełniane body.

 

A&B: Pani kolekcje powstają w przerwach między obowiązkami zawodowymi…

BCH: Markę stworzyłam między jedną pracą a drugą. Przerwa była mi potrzebna, by się zatrzymać i pomyśleć o tym, co dla mnie ważne. Pierwszy lookbook zbiegł się z podjęciem pracy w agencji reklamowej, w której pracuję do dziś. Całkowicie poświęcam się swojej modowej pasji w weekendy, gdy omawiam wszystkie projekty z moją ekipą, w skład której wchodzi babcia oraz zaprzyjaźnione panie, specjalistki w swoim fachu. Najprościej byłoby wszystko zlecić dziewiarni, a tak – każdy projekt powstaje dwa tygodnie. Mam za to: pewność, że jest w pełni dopracowany, oraz satysfakcję, że jego finalizację zawdzięczam swojemu uporowi. Marka B SIDES jest właściwie jednoosobowym przedsięwzięciem. Nie mam na razie nikogo, kto pomagałby mi w kwestiach marketingowych czy public relations.

 

A&B: Nie można Pani odmówić determinacji i bezkompromisowości.

BCH: Dochodziłam do tego przez lata, próbując zrozumieć swoje potrzeby i pragnienia. Im wcześniej zaczniemy je badać, tym lepiej. Najgorszy stan to ten, gdy nie jestem czegoś pewna. Błądzenie po omacku bywa zgubne. Połową sukcesu jest już świadomość tego, czego nie chcę. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w Polsce wciąż jesteśmy dość zachowawczy. Zbyt często patrzymy na to, co robią inni, jacy są, co mają. Jeśli wyzbędziemy się raz na zawsze tego zestawu lampek kontrolnych, otoczenie będzie dogodnym polem dla inspiracji, a nie ograniczeń. Wtedy polskie marki zaczną na poważnie kreować branżę modową.

 

A&B: Jak wygląda proces twórczy, którego zwieńczeniem jest gotowa kolekcja?

BCH: Gdy jestem na etapie opracowywania nowej kolekcji, intensywnie oglądam. Czerpię pomysły z albumów fotograficznych, ilustracji, motywów zaczerpniętych z tradycji. Moją uwagę przykuwają niejednoznaczne gwiazdy kina np. Romy Schneider. Od wizji przechodzę do projektu – niczego sobie nie narzucam, nie mam określonej liczby sylwetek. Moje myśli nieustannie krążą wokół formy, wzorów, splotów i ażurów.

 

A&B: Co decyduje o wyborze danego splotu?

BCH: Przede wszystkim jego właściwość. Niektóre sploty są zwężające, a inne rozszerzające. Do kremowego swetra z poprzedniej kolekcji wybrałam splot, który dobrze zachowuje się w szerokości, co pomogło uzyskać pożądany przez mnie efekt oversize. W przypadku sukienek z najnowszej jesienno-zimowej kolekcji PICTO użyłam splotu zbitego i ostrego, ale takiego, który jednocześnie zmysłowo otula kobiece ciało. Istotna jest również wizualna harmonia – ściegi powinny ze sobą odpowiednio współgrać. Dbam o różnorodność, staram się odchodzić od niezwykle eksploatowanych obecnie warkoczy.

 

A&B: Kieruje się Pani bieżącymi trendami czy pozostaje wierna własnej, całkiem niezależnej od najnowszych tendencji wizji?

BCH: Akceptuję trendy, zdecydowanie jednak podążam własną ścieżką. Tworzę ubrania z jednego, w dodatku niszowego materiału, a jesienno-zimową kolekcję PICTO zaprezentowałam w czasie, gdy większość projektantów pokazuje kolekcje na przyszłoroczny sezon wiosenno-letni. Częściej niż stylowe magazyny przeglądam albumy z fotografiami z początku wieku. Im mniej mam informacji o modowych nowinkach, tym czuję się bardziej niezależna. Zależy mi, by moje ubrania były ponadczasowe, a ponadczasowość nie ogląda się na trendy.

 

A&B: Kameralna prezentacja najnowszej kolekcji w warszawskiej Modernie zdaje się być antytezą pokazu mody rozumianego jako spektaklu, który nie może obyć się bez błysku fleszy.

BCH: Chciałam, by odbiorca skonfrontował się z materiałem, stąd namiastka prezentacji butikowej, z użyciem manekinów oraz scenografii. W Modernie można było zobaczyć, dotknąć i poczuć, że naturalna wełna nie drapie, jest niezwykle miękka i nie pogrubia, bo odpowiednio potraktowana podczas produkcji, staje się elastyczna jak druga skóra. Przecież to jeden z najstarszych znanych materiałów, otulał naszych przodków setki lat temu, nadeszła więc pora, by okazać mu trochę szacunku!

 

A&B: Planuje Pani zaangażować się w projekty niezwiązane z modą?

BCH: Od początku poruszam się na granicy sztuki, mody i lifestyle’u. Nie wyobrażam sobie realizacji, którą dałoby się zakwalifikować tylko do kategorii sztuka dla sztuki. Produkty mają być funkcjonalne. Powinny ubierać, a nie przebierać. Głównym motorem mojej twórczości jest moda, ale nie zapominam o innych gałęziach sztuki. W pracy przy kolekcji PICTO brali udział fotograf Jacek Kołodziejski i scenografka Dorota Boruń. Planuję kolejne przedsięwzięcia, ale na razie niczego nie zdradzę poza tym, że pójdę w większą seksualność. Unikając niepotrzebnej pretensjonalności czy wulgarności, postaram się, by wełna była postrzegana przez pryzmat kobiecości i zmysłowości. Być może jako narzędzia użyję w tym celu warsztatów, paneli dyskusyjnych czy pokazów połączonych z instalacjami. Jedno jest pewne – skorzystam z każdego dostępnego środka, by wełna pozbyła się kompleksów i stała się prawdziwą gwiazdą.

Art&Business

ZOSTAW ODPOWIEDŹ